Drogie czytelniczki, czy nie miałyście kiedyś ochoty oderwać się od rzeczywistości, ale w nieco bardziej autentycznym stylu?
Dotrzeć tam, gdzie nie docierają nawet skwapliwe i doskonale precyzyjne GoogleMaps?
Nasze wydawnictwo zaprasza do lektury niezwykłego reportażu, który czaruje i wzrusza do głębi. Moc kontrastów zawsze działała na mnie oszałamiająco. Tutaj doświadczyłam jej dość dotkliwie.
Cztery pory roku w afgańskiej wiosce Anny Badkhen to nie jest zwykła publikacja poświęcona tkaniu dywanów. Brak w niej nudnej relacji, która nuży i męczy.
To niebywałe źródło wiedzy o życiu mieszkańców Afganistanu – krainy ogarniętej chaosem, międzynarodowymi konfliktami i przytłoczonej ogromnym ubóstwem. Choć bieda niemal wylewa się z kart tego pięknego dzieła, to ma ono niezwykle pouczającą misję.
Któż z nas bowiem ma świadomość tego, że na świecie naprawdę istnieją miejsca, w których głównym dochodem są pieniądze pozyskiwane ze sprzedaży jednego dywanu rocznie?
Po lekturze tej książki zrozumiecie coś z pozoru niezrozumiałego. Dlaczego afgańskie matki dają swoim dzieciom opium? To straszne, ale to właśnie ta substancja tłumi niewyobrażalne uczucie głodu. A mali Afgańczycy znają je jak mało kto. Opium to w Afganistanie szeroko stosowany środek, który aplikuje się nie tylko po to, by zniwelować ból, ale również w celu zabicia uporczywego głodu.
Cztery pory roku w afgańskiej wiosce to reportaż utkany za pomocą pięknej magii lirycznych słów. Ta proza urzeka. Styl jest naprawdę nietypowo liryczny, ale – zapewniam – książkę czyta się przyjemnie.
Anna Badkhen wyraźnie chce pokazać czytelnikom, że Afgańczycy, mimo trudnego losu, jaki ich spotyka, nie poddają się i z wdziękiem kroczą przez życie.
Fragment powieści:
Łatwo idealizować tę ziemię, ten chwilowy Wielki Kanion, gdzie tysiąclecia skupiały się w dolinach między półksiężycami wydm i znowu rozpościerały w węzłach dywanów, ten, wydawałoby się, organiczny świat, w którym każdy ruch trwa i ma znaczenie, a każdy krok to wspaniała podróż mająca na celu przetrwanie. Łatwo egzotyzować tę ziemię. A potem noworodek przedawkowuje opium. Kobieta zawodzi nad drobnym ciałkiem sześcioletniego chłopca okaleczonym przez trzydziestoletnią minę lądową. Mężczyźni siedzą przy ręcznie lepionych z błota ścianach, palą tanie koreańskie papierosy z takim namaszczeniem, jakby czynność ta stanowiła akt ważki, znaczący, i snują rozważania nad życiem i śmiercią w kraju, w którym wojna nie pojawia się tylko na afiszu filmowym, ale ohydnie i nieprzemijająco trwa w tle, wybierając swoje ofiary na chybił trafił.