„Tkanki” to najbardziej wyczekiwana premiera lutego. Specjalnie dla Wydawnictwa Kobiecego autorka zdradzi kulisy powstawania książki!
Dominika van Eijkelenborg
Polska autorka pochodząca z Suwalszczyzny; studiowała i pracowała w Krakowie.
Z wykształcenia jest pedagogiem, z zamiłowania łuczniczką, entuzjastką jogi i pisarką.
Mama dwóch córek – owoców szalonego romansu, który przerodził się w wielką miłość i zawiódł ją do Holandii, gdzie obecnie mieszka.
Ponoć pomysł na Pani powieść „Kiedy będziemy deszczem” pojawił się podczas spaceru z psem oraz rozmów z bliskimi Pani kobietami. A co było inspiracją do stworzenia powieści z motywem pamięci tkankowej w roli głównej?
Spacery z psami są zawsze niezwykle inspirujące! Pomysł na „Tkanki” narodził się jednak w dużo bardziej chaotycznych okolicznościach. A mianowicie w Sali Zabaw. Dla dzieci to rewelacyjna rozrywka, dla mnie tortura. Nieprzerwany hałas i ruch wokół nie wpływają na mnie dobrze, do tego zawsze próbuję śledzić moje dzieci, które wciąż giną mi z oczu w labiryntach z siatek. Zwyczajowo parę razy na godzinę wpadam w panikę wyobrażając sobie, że gdzieś upadły, a ja ich nie widzę. Czytanie książki w takich okolicznościach nie wchodzi w grę, więc zmuszam się do przeglądania czasopism. Żeby nie zwariować i dać dzieciom pożyć. Właśnie w czasie jednego z takich wypadów, kiedy przerzucałam kartki magazynu dla kobiet moje oczy wyłapały tytuł artykułu i już nie mogłam się oderwać. Dotyczył właśnie przypadków pamięci tkankowej u ludzi po przeszczepach. Nie mogłam uwierzyć w to, co czytałam! Byłam zafascynowana! Przez chwilę zapomniałam, gdzie jestem. Gdy po przeczytaniu tekstu podniosłam wzrok i zobaczyłam wokół mnie rozkrzyczane dzieci i ich mamy, które bez chwili wahania rozpoznawały głos własnej pociechy i odnajdywały ją w tłumie, jakby łączyła je z nimi niewidzialna nitka, wiedziałam, że muszę to napisać.
Jak zbierała Pani informacje na temat pamięci narządów, które mogą przekazywać cechy osobowości obcych osób?
Po przeczytaniu artykułu w czasopiśmie zaczęłam przeczesywać internet w celu przekonania się, czy opisane w gazecie sytuacje naprawdę miały miejsce. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że jest więcej podobnych publikacji, a nawet traktująca na ten temat książka. Szukałam głównie anglojęzycznych tekstów, próbowałam ustalić, czy opisywane przypadki zostały w jakiś sposób potwierdzone naukowo. Trafiłam na różne informacje, lecz jedno było jasne: to temat kontrowersyjny, niosący ze sobą więcej pytań niż odpowiedzi. Bez wątpienia rewelacyjny grunt do zbudowania opowieści i puszczenia wodzy wyobraźni.
Jak, będąc mamą dwóch córek, czuła się Pani, opisując historię matki, która stoi przed możliwością straty jedynego dziecka?
Strasznie. To jest scenariusz, w którym żadna matka nie chce grać głównej roli. Celowo jednak wybrałam do powieści relację matka-dziecko, ponieważ mam głębokie przekonanie, że ona również jest w pewnym sensie oparta na czymś w rodzaju pamięci tkankowej: nosimy w sobie cząstkę naszych dzieci, a one noszą cząstkę nas. Pisząc powieść, starałam się jednak nie myśleć o własnych dzieciach. Nie potrafiłabym wtedy przejść przez tę historię. Byłam więc inną mamą, stawałam się Chantal, która jest bardzo ode mnie różna. W ten sposób było mi emocjonalnie łatwiej.
Jak sama Pani mówi, pisanie i bycie mamą to balansowanie na bardzo cienkiej nici między światem realnym i światem w Pani głowie. W jakich okolicznościach i jak długo powstawały „Tkanki”?
Proces pisania „Tkanek” trwał około roku. Były w nim okresy intensywnej pracy oraz tygodnie niepisania. Nawet mnie wydaje się, że to bardzo długo, jak na przeciętnych rozmiarów powieść. Część tego czasu poświęciłam jednak na zbieranie niezbędnych informacji dotyczących pamięci tkankowej, chorób serca i… budowy samochodu. Powieść powstała w tak zwanym „międzyczasie” zwykłego życia, które jednak potrafi być bardzo wciągające i absorbujące. Pisałam wieczorami, pisałam w nocy lub gdy dzieci były w szkole. W chwilach, gdy nie pisałam, bohaterowie opowieści towarzyszyli mi w czasie nudnych codziennych czynności. Ja obserwowałam ich, a oni mnie. To chyba moja ulubiona faza pisarskiej weny, gdy jestem tak zagłębiona w historię, że mam wrażenie, iż przenika ona do mojego życia. Mam wtedy poczucie, że jestem każdym z bohaterów, jak w jakiejś formie rozdwojenia jaźni. Napisane w pierwszej osobie „Tkanki” intensyfikowały ten proces, dając każdej postaci własny głos.
W swojej książce doskonale oddaje Pani stany emocjonalne bohaterów. Czy ta ciepła, pełna zaufania relacja Chantal i Evi – matki i córki bliska jest tej, które ma Pani ze swoimi córkami?
Moje córki są jeszcze dość małe (mają osiem i pięć lat). Trudno na pewno porównać to do życia z nastolatką, nawet tak ugodową, jak Evi. Mnie macierzyństwo dosłownie zwaliło z nóg. Musiałam się pozbierać i stanąć na chwiejnych nogach. Były chwile, iż miałam wrażenie, że nie uniosę tego ogromnego ciężaru, liczącego niewiele ponad trzy kilo. Wierzę głęboko, że nasza relacja z matką jest podstawą i zaczątkiem wszystkich relacji, które przyjdą po niej. Dokładałam i dokładam starań, by budować relacje z córkami świadomie, jednocześnie dając sobie margines błędu. Kiedy pisałam „Tkanki”, zmagałam się z pytaniem, czy bycie matką jest bardziej definiujące w życiu, niż bycie córką. Celowo nakreśliłam zupełnie inny obraz relacji między Finyą a jej mamą, próbując szukać odpowiedzi na to pytanie. Mam nadzieję, że moje córki, gdy dorosną, przeczytają tę powieść i odnajdą w niej ślady mojej miłości do nich.
Jakie są Pani dalsze plany pisarskie? Jak Pani mroczne, pełne emocji książki odbiera rodzina?
W ramach pisarskich planów chciałabym nadal móc organizować sobie w codzienności życia fizyczną, czasową i emocjonalną przestrzeń na pisanie. Konkretnych planów nie mam, pisanie zdarza się gdzieś ponad tym, co sobie zaplanuję. Chociaż czasem odgrażam się, że chcę kiedyś napisać taki prawdziwy romans „bez trupa”.
Rodzina cieszy się z wydanych powieści i myślę, że nie zaskakuje ich ładunek emocjonalny w nich zwarty. „Melodramat we krwi” – tak mawia o mnie moja najlepsza przyjaciółka i chyba wiele to tłumaczy. Mojego męża natomiast najczęściej dziwi tematyka. Kiedy jakiś czas temu opowiadałam mu o pomyśle na historię, spojrzał na mnie zdumiony i powiedział: „Co ty masz z tą wodą?! Przecież ty nie lubisz wody!” Może faktycznie trudno mu zaakceptować, że mój umysł ma tę mroczną stronę? I że mam jakąś natarczywą potrzebę zgłębiania tej strony? Jego reakcja uświadomiła mi jednak, jak często tematy moich historii podszyte są moimi lękami. Może taki jest cel pisania, by nadać tytuł własnemu demonowi i uwięzić go na kartach książki?
PREMIERA TKANEK JUŻ W NIEDŁUGO!